Po sporej ilości kryminałów, horrorów i fantastyki, w których namiętnie gustuję, postanowiłam spróbować czegoś innego.
Sięgnęłam po autobiograficzną książkę Elizabeth Gilbert - rzecz o niezwykłej podróży pisarki w poszukiwaniu... wszystkiego.
Podróż może uzdrowić, pocieszyć, pokazać drogę, przy odrobinie dobrej woli można też dojść do siebie na piechotę.
Elizabeth doświadczyła nieudanego małżeństwa, trudnego rozwodu, po
czym utknęła na dłużej w kolejnym nieudanym związku, co w końcu doprowadziło ją do załamania i choroby.
Dlatego właśnie wyruszyła w podróż, najpierw do Włoch, a następnie do Indii i Indonezji.
"Jedz, módl się, kochaj"- to swoista mantra, którą sama sobie
powtarzam z naciskiem na " Jedz", bo to właśnie sfera smaków i zapachów
jest dla mnie szczególnie istotna. Pewnie właśnie dlatego część
dotycząca Włoch podobała mi się najbardziej. Opisy potraw, ich smaku,
konsystencji i zapachu sprawiały mi autentyczną przyjemność i frajdę,
co najmniej tak wielką, jak gdybym sama ich próbowała, a uczucie sytości
i szczęścia głównej bohaterki spływało w miarę czytania również na
mnie.
Książka nie jest lekka ani łatwa. Wielu przez nią nie przebrnęło, a
ciągłe wahania nastrojów, lamenty i religijne uniesienia pani Gilbert
mogą rzeczywiście wyprowadzić z równowagi mniej cierpliwego czytelnika;
warto jednak trochę się wysilić i postarać zrozumieć jak bardzo
uzależniona od innych i zagubiona była Elizabeth na początku swojej
podróży, jak trudno było jej usłyszeć w sobie coś więcej poza ciągłym
niespokojnym mamrotaniem wytrąconej z równowagi duszy i poczuć w sercu
coś innego od lęku przed samotnością.
Przebrnięcie przez tę książkę wymaga dyscypliny i skupienia -
prawie jak medytacja, ale przesłanie i pocieszenie, które
niesie warte jest tej odrobiny wysiłku.
Zresztą, zawsze można sięgnąć po audiobook i słuchać "Jedz, módl się, kochaj" podczas codziennych spacerów z psem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz